Piękna historia - jednego wieku życia
Piękna historia - jednego wieku życia

„Historia to nie oddawanie czci popiołom ale pierwotnemu żarowi”
Ojciec Święty Franciszek



Czas wyruszyć

 


Urodziłam się 15 sierpnia 1919 roku, w wiosce Pijanowice, powiat Gostyń,  parafia Krobska.  Moja mama zawsze mi mówiła, że jestem dzieckiem wymodlonym. Moje imię było z góry wiadome – Maria. Urodziłam się w cieniu Świętej Góry. Pamiętałam: jako 8-letnie dziecko byłam z tatą na pielgrzymce na Świętej Górze na koronacji Matki Bożej. Pamiętam, że jechaliśmy przez Podrzecze. Poza tym, często zawoził nas tam [na Świętą Górę] furmanką. Jako starsza dziewczynka, chodziłam pieszo przez Podrzecze, jakieś 8 km. W domu ukończyłam szkołę handlową w Lesznie i podjęłam pracę. Miałam jeszcze 2 młodsze siostry. Bardzo chciałam iść do klasztoru, a z sąsiedniej wioski pochodziły siostry służebniczki: Lioba, Kasylda i Bazylia. Posłałam do nich moją młodszą siostrę po adres, tylko przestrzegałam ją, żeby powiedziała, że to koleżanka chciała, a nie ja. Tak uzyskałam adres i zgłosiłam się; miałam wtedy 19 lat. Rodzice pozwolili iść, tylko mój dyrektor z pracy nie chciał puścić. Pamiętam jak mówił: „Zgłupiała panna Marysia, gdzież idzie! Da adres, napisze, ze panna rezygnuje” ale ja dokończyłam wszystkie sprawy i wstąpiłam.  Droga na Śląsk to była moja pierwsza tak daleka podróż, po drodze zaopiekowała się mną diakonisa protestancka z Cieszyna, było to dla mnie opatrznościowe.

 

 

Początki

 


Próg furty przekroczyłam 18 marca 1939 roku.  Po wstąpieniu znalazłam się w grupie ośmiu kandydatek. Byłyśmy ostatnimi kandydatkami, które wstąpiły jeszcze przed wojną. Naszą mistrzynią z nominacji była s.M. Sigiberta Chudoba, ale tak naprawdę wychowywała nas s.M. Aredia Marek. Niezwykła to była siostra, bardzo ofiarna i tego nas uczyła. Wpajała nam ducha zaparcia się siebie, umartwienia i nie było to takie rygorystyczne lecz zachęcała nas do życia Bogiem na każdą chwilę.

 

Formacja w czasie wojny

 


Jak wybuchła wojna, mój tata napisał do mnie list, w którym prosił, bym wróciła do domu, ponieważ moja rodzina została wyrzucona z gospodarstwa, a moim siostrom groziło wywiezienie na roboty do Rzeszy. Postanowiłam zostać i zdać się na Boga. W czasie okupacji  s. Aredia zaangażowała się w pomoc dziewczętom wywiezionym na roboty do Niemiec, szukała ich i nawiązywała z nimi kontakt. Po świecku wyjeżdżała do Rzeszy i niejednej dziewczynie uratowała życie. A w naszym nowicjacie było bardzo ubogo, nie miałyśmy prawie nic, ale byłyśmy bardzo radosne. Pierwszą profesję składałyśmy 14 sierpnia 1941 roku. Było bardzo skromnie, żadnych gości ani uroczystości. Dwie z nas pochodziły ze Śląska ale zrezygnowały z zaproszenia rodziny, żeby nam, pochodzącym z Wielkopolski, nie robić przykrości. Przed straszną rzeczywistością wojny chroniły nas siostry. W domu mogłyśmy swobodnie rozmawiać po polsku. Choć pamiętam sytuację, gdy przyszli do nas niemieccy urzędnicy, by zwerbować młode siostry bez ślubów na roboty do Niemiec. Całe szczęście my już wtedy byłyśmy kilka dni po profesji. Matka Akwilina kazała nam milczeć, żeby się nie wydało, że nie umiemy mówić po niemiecku. W czasie wojny raz udał  mi się odwiedzić rodziców; oczywiście musiałam mieć odpowiednie przepustki, bo to były Niemcy. Po drodze spotkałam wielu  życzliwych ludzi, którzy ostrzegali mnie przed gestapo.

 

 

 

 

Tułaczka

 


Po ślubach zostałam wysłana do szpitala wojskowego w Katowicach, jako tzw. siostra domowa „hausschwester”, by posługiwać siostrom pracującym w szpitalu. Opiekowałam się refektarzem, kaplicą, pomagałam w pralni i kuchni. Sióstr było 18, nie było nam łatwo, ale byłyśmy nauczone żyć ofiarnie. Tak było, aż do 1944 roku, kiedy to matka przeznaczyła mnie na naukę pielęgniarstwa do Strzelec Opolskich. Pamiętam niemieckiego lekarza, który był dla nas bardzo wyrozumiały, cieszył się, jak tylko nawet jednym słówkiem niemieckim mu odpowiedziałyśmy. Zaczęłam się uczyć pielęgniarstwa, ale nie długo, ponieważ zbliżał się rosyjski front. Z chorymi zostałyśmy ewakuowane do Niemiec. Gdy przechodził front rosyjski, przygarnęła mnie jedna rodzina, za którą do dzisiaj się modlę. Ukryli mnie pod szmatami. Po przejściu Rosjan, razem z s. Klarysą, we dwójkę postanowiłyśmy wracać do Polski. Szłyśmy pieszo, kilka tygodni, nie wchodząc do miast, gdzie głównie stacjonowali Rosjanie. Na polach też było trudno, ponieważ były mocno zaminowane. Droga była uciążliwa, nie miałyśmy już sztywnych welonów, tylko chustki przewiązane na głowie. Jak przechodziłyśmy przez Długomiłowice, tam gdzie były nasze siostry, poznały nas wołając „unsere schwester” mogłyśmy się tam wykąpać i zjeść. Szłyśmy dalej z całą gromadą świeckich. Wróciłyśmy do Panewnik jako ostatnie z wywiezionych sióstr. Matka Akwilina do końca wierzyła, że wrócimy, gdy nas zobaczyła płakała z radości.

 

 

 

Ostrożne kroczenie

 


Po zakończeniu działań wojennych zostałam posłana na kurs przedszkolański do Mysłowic. Dyrektorka miała o mnie dobre zdanie i wyniki też miałam dobre jednak nie mogłam dostać odpowiedniego świadectwa, ponieważ, jak mi to powiedziała, „byłam zakonnicą”. Pracowałam z dziećmi na etacie państwowym w przedszkolu, ale szybko nadszedł czas zwolnień. Na pierwszy ogień szły siostry z okręgu katowickiego, dostałam zwolnienie. Pamiętam, że dyrektor podszedł do mnie i powiedział: „proszę siostry, wszystko da się załatwić, ale musi siostra zdjąć tą sukienkę”. Odpowiedziałam, że za łaską Bożą nigdy nie zdradzę swojego powołania. Po zwolnieniu rozpoczęłam prace w kurii w Katowicach przy biskupie Bieńku. To był wspaniały człowiek, ofiarny bez granic. Nigdy nie pozwolił, by ktokolwiek na niego czekał, a ubóstwa mogłam się od niego uczyć. Po zakończenia pracy w kurii zostałam wikarią prowincji katowickiej. W czasach komuny trzeba było dużej ostrożności zwłaszcza w kontakcie z urzędnikami. Każdorazowe spotkanie w wydziale wyznaniowym wymagało rozważności mówienia i milczenia, by nie ściągnąć do domu kontroli. Po utworzeniu prowincji warszawskiej stanęłam na jej czele, a po upływie kadencji objęłam przełożeństwo w prokurze misyjnej w Poznani. Później był Chorzów, Katowice i dziś Panewniki – dom św. Anny.

 

 

 

Ostatnia prosta


Teraz jestem szczęśliwa i czekam, aż Pan Jezus mnie weźmie. Jestem Bogu wdzięczna, za łaskę powołania. Nigdy nie dążyłam, żeby „czymś być”, ale tylko to, co przełożeni mi polecili i dobrze na tym wyszłam. Dla mnie cnotą, która winna być w sercu służebniczki jest ofiarność. W życiu wspólnym ważne są rekreacje, a w życiu modlitwy pilnowanie wspólnych modlitw. A za dar przyjaźni dziękuję śp. Matce Anieli .

 

Fragment artykułu s.M. Dąbrówki Augustyn „Siła konsekrowanej wierności pośród zgliszczy ludzkiego bezprawia”. Ancilla 2015 r.